piątek, 18 kwietnia 2014

Niebo istnieje... ale nie w tym filmie

Chyba nie ma osoby, która nie zastanawiałaby się nad tym, co ją czeka po śmierci. Nawet jeśli niezachwianie wierzymy w życie pozagrobowe, to pytamy, jak ono faktycznie wygląda. „Niebo istnieje… naprawdę” w reżyserii Randalla Wallace’a stara się uchylić rąbka owej tajemnicy. Niesamowita, prawdziwa historia, na której został oparty film, jest porywająca, czego nie da się już  niestety powiedzieć o ekranizacji.

/Fot. Materiały promocyjne
Amerykańska produkcja nie przekonuje i nie porusza tak, jak sama relacja czteroletniego chłopca z jego pobytu w niebie. Można wierzyć w tę opowieść lub nie, ale faktem jest, że reżyser nie wykorzystał w pełni potencjału literackiego pierwowzoru. „Niebo istnieje… naprawdę” ubrał w dosyć nudną i zbyt upiększoną formę, zmniejszając w ten sposób wiarygodność historii małego Coltona Burpo (Connor Corum) i niekiedy niebezpiecznie ocierając ją o kicz.Wydaje się, że „przedobrzył” zwłaszcza z zakończeniem, dodając do sceny w kościele pewną postać i w efekcie wywołując odwrotny skutek od zamierzonego. Cała sytuacja wygląda bowiem za cudownie i przesadnie sentymentalnie. Nie jest to mój jedyny zarzut wobec obrazu Randalla Wallace’a. Biorąc pod uwagę temat, jakim jest wyjście z własnego ciała i odbycie wizyty w raju, film powinien być bardziej ekscytujący. Mimo iż posiada więcej sekwencji, które emocjonują w podobny sposób jak ta, w której dziecko znajduje się o krok od śmierci, to jednak cała narracja nieco się dłuży.  Ekspozycja razi swoją obszernością, rozwodząc się między innymi nad trudną sytuacją finansową rodziny pastora, który to wątek z pewnością mógłby zostać skrócony. Trzeba długo czekać, aż fabuła „się rozkręci” za sprawą podróży w zaświaty, zaś późniejsze tempo wydarzeń wcale nie prezentuje się lepiej. Tłumaczenie owego faktu tym, że „Niebo istnieje… naprawdę” należy do gatunku filmowego, który z reguły nie odznacza się szczególną dynamiką, nie wydaje się wystarczające. Problem chyba polega na tym, że reżyser za bardzo rozciągnął w czasie (100 minut) ekranizację światowego bestsellera.

Zdecydowanie najciekawiej wypadają ujęcia, w których główny bohater z dziecięcą niewinnością i prostotą opowiada rodzicom o kolejnych szczegółach swojej wspaniałej wizyty. Jego rewelacje początkowo oboje traktują jak zwykłe fantazje czterolatka, ale dokładny opis tego, co robili, kiedy on znajdował się na stole operacyjnym, wywołuje w nich pewne wątpliwości, które są jeszcze spotęgowane przez relację synka ze spotkania z przebywającymi w zaświatach członkami rodziny, zwłaszcza, że wcześniej nigdy ich nie widział. Chłopczyk mówi o rzeczach, o których istnieniu nie mógł mieć pojęcia. Jego ojciec, Todd-pastor (Greg Kinnear), bardziej się nimi fascynuje od swojej żony, Sonji (Kelly Reilly), ale przynoszą mu one więcej niepokoju niż wiary. Czuje się zagubiony, bo nie wie, czy powinien mówić parafianom o doświadczeniach Coltona, które wyglądają na nieprawdopodobne. Faktem jest, że strach o utratę Coltona, który go ogarnął podczas przeprowadzonego już dawno zabiegu, nie odszedł w zapomnienie, a późniejsze wyznania dziecka nasiliły jego rozdarcie wewnętrzne. Coś się w nim zmieniło i już nic nie będzie takie samo jak wcześniej. Pewnie wiele widzów odniesie podobne wrażenie po seansie. U jednych „Niebo istnieje… naprawdę” może wywołać lęk i zapoczątkować nawrócenie, drugim przyniesie spokój, utwierdzając ich w przekonaniu, że życie pozagrobowe rzeczywiście istnieje, inni nie potraktują tej opowieści poważnie, w dużej mierze dlatego, że nie jest należycie oddana na ekranie.

Dramat nie tylko wzbudza refleksje, ale pozwala także choć na moment „dotknąć nieba” i poznać cząstkę jego tajemnic. Opis raju z perspektywy czterolatka jest niezwykle pasjonujący i w piękny sposób zwizualizowany za pomocą światła, kolorów oraz dźwięków, emanując ciepłem i radością. Uwagi chłopczyka na temat tego, co widział podczas swojej podróży, są przy tym często rozbrajające. W filmie powaga i humor nieustannie idą ze sobą w parze, sprawiając, że mimo trudnego tematu ogląda się go lekko i w dobrym nastroju, który idealnie współgra z optymistycznym przekazem „Niebo istnieje… naprawdę”. Problemy, jakie dotykają rodzinę pastora, są złagodzone przez komizm słowny i sytuacyjny. Bawi na przykład Cassie(Lane Styles), która nokautuje dwóch chłopców nabijających się z jej brata. Jeszcze mocniejszą dawkę śmiechu gwarantuje późniejsza rozmowa zaskoczonych rodziców z córką.

Randall Wallace starał się przedstawić przestrzeń, w której dochodzi do cudownego zdarzenia, na podobieństwo nieba. Choć życie bohaterów z pewnością nie przypomina raju, gdyż nie jest wolne od cierpienia, w kadrach dominuje błękitna, „niebiańska” barwa, zarówno pod względem scenografii, jak i kostiumów. Dodatkowo, większość pejzaży, które oglądamy z ptasiej perspektywy, jest skąpana w złocistym słońcu. Znaczący jest również fakt, że Colton prowadzi rozmowę o zaświatach często podczas bujania się na huśtawce.

Mimo iż obraz „Niebo istnieje… naprawdę”  posiada kilka świetnie zrealizowanych, symbolicznych i klimatycznych  scen, jak choćby moment kulminacyjny, to jednak patrząc na całość kompozycji, trudno jest ją ocenić pozytywnie. Produkcja powoduje pewien niedosyt z racji wymienionych wcześniej elementów, a także gry aktorskiej (nikt z obsady się nie wybija, może z wyjątkiem naturalnego w swojej roli malutkiego Connora Coruma ), którą mogę określić jako poprawną, lecz nie wyzwalającą w odbiorcy dawki emocji współmiernej do prezentowanych wydarzeń. Winą obarczam również operatora, który pokazuje za mało zbliżeń.

Prawdziwa historia „podróży w zaświaty” wydaje się podczas seansu zbyt daleka i nierzeczywista. Film z racji swojej tematyki może zainteresować i wywołać cenne przemyślenia natury religijnej, jednak chyba lepiej sięgnąć po książkę, ponieważ bardziej angażuje i zapewnia więcej wzruszeń.

Ocena: 2,5/5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz