Chyba nie ma osoby,
która nie zastanawiałaby się nad tym, co ją czeka po śmierci. Nawet jeśli
niezachwianie wierzymy w życie pozagrobowe, to pytamy, jak ono faktycznie
wygląda. „Niebo istnieje… naprawdę” w reżyserii Randalla Wallace’a stara się
uchylić rąbka owej tajemnicy. Niesamowita, prawdziwa historia, na której został
oparty film, jest porywająca, czego nie da się już niestety powiedzieć o ekranizacji.
/Fot. Materiały promocyjne |
Amerykańska produkcja nie przekonuje i nie porusza tak, jak
sama relacja czteroletniego chłopca z jego pobytu w niebie. Można wierzyć w tę
opowieść lub nie, ale faktem jest, że reżyser nie wykorzystał w pełni
potencjału literackiego pierwowzoru. „Niebo istnieje… naprawdę” ubrał w dosyć
nudną i zbyt upiększoną formę, zmniejszając w ten sposób wiarygodność historii małego
Coltona Burpo (Connor Corum) i niekiedy niebezpiecznie ocierając ją o kicz.Wydaje
się, że „przedobrzył” zwłaszcza z zakończeniem, dodając do sceny w kościele
pewną postać i w efekcie wywołując odwrotny skutek od zamierzonego. Cała
sytuacja wygląda bowiem za cudownie i przesadnie sentymentalnie. Nie jest to
mój jedyny zarzut wobec obrazu Randalla Wallace’a. Biorąc pod uwagę temat,
jakim jest wyjście z własnego ciała i odbycie wizyty w raju, film powinien być
bardziej ekscytujący. Mimo iż posiada więcej sekwencji, które emocjonują w
podobny sposób jak ta, w której dziecko znajduje się o krok od śmierci, to
jednak cała narracja nieco się dłuży. Ekspozycja
razi swoją obszernością, rozwodząc się między innymi nad trudną sytuacją
finansową rodziny pastora, który to wątek z pewnością mógłby zostać skrócony. Trzeba
długo czekać, aż fabuła „się rozkręci” za sprawą podróży w zaświaty, zaś
późniejsze tempo wydarzeń wcale nie prezentuje się lepiej. Tłumaczenie owego
faktu tym, że „Niebo istnieje… naprawdę” należy do gatunku filmowego, który z
reguły nie odznacza się szczególną dynamiką, nie wydaje się wystarczające.
Problem chyba polega na tym, że reżyser za bardzo rozciągnął w czasie (100
minut) ekranizację światowego bestsellera.
Zdecydowanie najciekawiej wypadają ujęcia, w których główny
bohater z dziecięcą niewinnością i prostotą opowiada rodzicom o kolejnych
szczegółach swojej wspaniałej wizyty. Jego rewelacje początkowo oboje traktują
jak zwykłe fantazje czterolatka, ale dokładny opis tego, co robili, kiedy on
znajdował się na stole operacyjnym, wywołuje w nich pewne wątpliwości, które są
jeszcze spotęgowane przez relację synka ze spotkania z przebywającymi w
zaświatach członkami rodziny, zwłaszcza, że wcześniej nigdy ich nie widział.
Chłopczyk mówi o rzeczach, o których istnieniu nie mógł mieć pojęcia. Jego
ojciec, Todd-pastor (Greg Kinnear), bardziej się nimi fascynuje od swojej żony,
Sonji (Kelly Reilly), ale przynoszą mu one więcej niepokoju niż wiary. Czuje się
zagubiony, bo nie wie, czy powinien mówić parafianom o doświadczeniach Coltona,
które wyglądają na nieprawdopodobne. Faktem jest, że strach o utratę Coltona,
który go ogarnął podczas przeprowadzonego już dawno zabiegu, nie odszedł w
zapomnienie, a późniejsze wyznania dziecka nasiliły jego rozdarcie wewnętrzne.
Coś się w nim zmieniło i już nic nie będzie takie samo jak wcześniej. Pewnie wiele
widzów odniesie podobne wrażenie po seansie. U jednych „Niebo istnieje…
naprawdę” może wywołać lęk i zapoczątkować nawrócenie, drugim przyniesie spokój,
utwierdzając ich w przekonaniu, że życie pozagrobowe rzeczywiście istnieje,
inni nie potraktują tej opowieści poważnie, w dużej mierze dlatego, że nie jest
należycie oddana na ekranie.
Dramat nie tylko wzbudza refleksje, ale pozwala także choć
na moment „dotknąć nieba” i poznać cząstkę jego tajemnic. Opis raju z
perspektywy czterolatka jest niezwykle pasjonujący i w piękny sposób zwizualizowany
za pomocą światła, kolorów oraz dźwięków, emanując ciepłem i radością. Uwagi chłopczyka
na temat tego, co widział podczas swojej podróży, są przy tym często
rozbrajające. W filmie powaga i humor nieustannie idą ze sobą w parze,
sprawiając, że mimo trudnego tematu ogląda się go lekko i w dobrym nastroju,
który idealnie współgra z optymistycznym przekazem „Niebo istnieje… naprawdę”. Problemy,
jakie dotykają rodzinę pastora, są złagodzone przez komizm słowny i sytuacyjny.
Bawi na przykład Cassie(Lane Styles), która nokautuje dwóch chłopców
nabijających się z jej brata. Jeszcze mocniejszą dawkę śmiechu gwarantuje późniejsza
rozmowa zaskoczonych rodziców z córką.
Randall Wallace starał się przedstawić przestrzeń, w której
dochodzi do cudownego zdarzenia, na podobieństwo nieba. Choć życie bohaterów z
pewnością nie przypomina raju, gdyż nie jest wolne od cierpienia, w kadrach
dominuje błękitna, „niebiańska” barwa, zarówno pod względem scenografii, jak i
kostiumów. Dodatkowo, większość pejzaży, które oglądamy z ptasiej perspektywy,
jest skąpana w złocistym słońcu. Znaczący jest również fakt, że Colton prowadzi
rozmowę o zaświatach często podczas bujania się na huśtawce.
Mimo iż obraz „Niebo istnieje… naprawdę” posiada kilka świetnie zrealizowanych, symbolicznych
i klimatycznych scen, jak choćby moment
kulminacyjny, to jednak patrząc na całość kompozycji, trudno jest ją ocenić
pozytywnie. Produkcja powoduje pewien niedosyt z racji wymienionych wcześniej
elementów, a także gry aktorskiej (nikt z obsady się nie wybija, może z
wyjątkiem naturalnego w swojej roli malutkiego Connora Coruma ), którą mogę
określić jako poprawną, lecz nie wyzwalającą w odbiorcy dawki emocji
współmiernej do prezentowanych wydarzeń. Winą obarczam również operatora, który
pokazuje za mało zbliżeń.
Prawdziwa historia „podróży w zaświaty” wydaje się podczas
seansu zbyt daleka i nierzeczywista. Film z racji swojej tematyki może
zainteresować i wywołać cenne przemyślenia natury religijnej, jednak chyba
lepiej sięgnąć po książkę, ponieważ bardziej angażuje i zapewnia więcej
wzruszeń.
Ocena: 2,5/5
Artykuł został opublikowany w portalu http://hatak.pl/ (http://hatak.pl/artykuly/niebo-istnieje-ale-nie-w-tym-filmie).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz