poniedziałek, 24 marca 2014

Powtórka z rozrywki

Żartowniś z Montpellier znowu w akcji! Rémi Gaillard wraz ze swoimi zwariowanymi dowcipami zawitał do kin. Teraz można go zobaczyć już nie tylko na kanale YouTube, ale również w pełnometrażowej produkcji „What the Fuck?”. Mimo iż obraz z kontrowersyjnym komikiem w roli głównej jest przezabawny, to stanowi niestety powtórkę z rozrywki. Francuz nie pokazuje prawie żadnego nowego kawału. Jest parę wyjątków, ale jak na cały film to stanowczo za mało.

/Fot. Materiały promocyjne
Jeśli postać Rémiego Gaillarda i jego wyczyny są Ci doskonale znane, to nie polecam oglądania na dużym ekranie tych samych happeningów, które są za darmo dostępne w Internecie, chyba że jesteś prawdziwym fanem wielkiego figlarza. Francuska komedia, nakręcona ewidentnie z myślą o finansowym zysku żerując na popularności prowokującego zgrywusa, powinna spodobać się szczególnie tym, którzy nie znają jeszcze jego „twórczości”, zwłaszcza jeśli są obdarzeni dużym poczuciem humoru i spodziewają się po seansie szalonej zabawy. „What the Fuck?” spełni ich oczekiwania, gdyż jest więcej niż wesoło . Wydaje się wręcz, że reżyser, Raphaël Frydman, przedawkował liczbę gagów. Ich nadmiar wywołuje nie tylko łzy śmiechu, ale niekiedy może być zwyczajnie męczący.



„What the Fuck?” jest filmem fabularnym tylko w teorii, gdyż w rzeczywistości stanowi kompilację najsłynniejszych skeczy popularnego komika, które osiągnęły w sieci ponad półtora miliarda odsłon. Z jednej strony, historia, w której Rémi Gaillard gra samego siebie, wygląda na całkiem dobrze połączoną, zarówno pod względem formy, jak i treści, ze scenkami z YouTube’a, emanując identycznym, komicznym, zakręconym i niekiedy absurdalnym klimatem, ale z drugiej strony, jej wtórność mocno razi. To znane popisy stanowią oś dominującą, wokół której trochę na siłę osnute są dość skąpe i blado wypadające na ich tle wątki. Rémi stworzył kreację trzydziestodziewięciolatka, który spędza życie na realizowaniu coraz to nowych szalonych happeningów i dbaniu o swoją sławę. Jest niezwykle zadowolony z siebie i ani myśli o jakiejkolwiek stabilizacji. Zachowuje się bardzo egoistycznie w stosunku do przyjaciół, a przede wszystkim swojej dziewczyny, Sandry (Nicole Ferroni). Nie ma dla niej czasu i w ogóle jej nie szanuje. Robiąc psikusy przebrany za kolejnego zwierzaka, sportowca, postać z horroru czy kreskówki zapomina o ustalonym spotkaniu albo celowo się na nie spóźnia pozując po drodze do zdjęć. Kiedy Sandra grozi, że go zostawi, bohater postanawia porzucić zajmowanie się „byle czym” i zostać „kimś”, ale okazuje się to strasznie trudne. Bycie poważnym i dojrzałym jest bowiem sprzeczne z jego naturą, a ubieranie się w pluszowe stroje i numery z nimi związane stanowią nieodłączną część jego osobowości. Ponadto kostiumy zwierząt są dla niego swoistym fetyszem połączonym z seksualną przyjemnością. Czy mężczyzna będzie w stanie wyleczyć się z nałogu?

Walka bohatera ze swoim prawdziwym „ja” to spora porcja dobrego humoru. Komicznie wygląda łykanie przez niego końskiej dawki leków i uczęszczanie na spotkania anonimowych dziwaków. W sumie każda sytuacja w filmie wywołuje mniejsze lub większe napady śmiechu. Bawią kręcone z ukrytej kamery dowcipy, często seksistowskie, slapstick oparty na rzucaniu tortem czy ucieczką żartownisia (przywodzący na myśl Chaplina i „Zwariowane melodie”), komizm sytuacyjny i słowny (zwykle dostarczany przez znajomych Rémiego) lub po prostu totalnie rozbrajający śmiech jednej postaci, który jest naprawdę zaraźliwy. Niektóre sceny porażają również absurdem. Mam tu na myśli nie tylko gagi Francuza, ale sytuację z filmu mającą związek z jego przyjacielem. Jednocześnie, zawarta jest w niej brutalna, mimo iż nieco przerysowana, prawda dotycząca dzisiejszego świata i zachowania ludzi. Reżyser posługuje się groteską także w momencie, gdy kpi z reklamy i roli, jaką niejednokrotnie pełnią w niej celebryci. Dzięki temu „What the Fuck?” jest nie tylko zbiorem dziwnych psot, ale może skłonić do namysłu nad naszą rzeczywistością, chociaż refleksja (jeżeli w ogóle się pojawi) będzie chwilowa, ponieważ po chwili obraz znowu zasypie nas skeczami Rémiego. Rytm filmu i praca kamery są tak dynamiczne i szalone jak wyczyny komika.

Wystrój mieszkania i codzienna egzystencja dowcipnisia są nieodłącznie zrośnięte z jego nietypową profesją. Ukazują jego „pokręcone” „ja”, które nie potrafi oddzielić życia od zabawy i z poważnej rzeczy tworzy swój najnowszy numer. Wydaje się, że ciągłe uciekanie bohatera przed rozwścieczoną policją i innymi przypadkowymi ofiarami swoich figli niesie za sobą podwójne znaczenie. Jednocześnie ilustruje ucieczkę przed dorosłością, jakiej się od niego wymaga. W tym kontekście znamienna jest postać smutnego klowna, którą przybiera pod koniec filmu. Jej absurdalna próba samobójstwa zabija śmiechem.

„What the Fuck?” przypomina maraton internetowych filmików z Rémim Gaillardem z domieszką średnio porywającej fabuły. Całość stanowi jednak świetną rozrywkę i doskonałą receptę na poprawę humoru, ponieważ zachowanie podczas seansu poważnej miny dłużej niż pół minuty jest nie lada wyczynem.

Ocena: 3/5

Artykuł został opublikowany w portalu http://hatak.pl/ (http://hatak.pl/artykuly/powtorka-z-rozrywki).

niedziela, 2 marca 2014

Adrenalina non stop

Najnowszy obraz Jaume’a  Collet-Serry pokazuje, że amerykański reżyser wzniósł się na wyżyny swoich możliwości. „Non-Stop” to rewelacyjny, rozgrywający się w zamkniętej i niebezpiecznej przestrzeni samolotu thriller, w którym akcja toczy się niemal cały czas w tym samym, zawrotnym tempie. Collet-Serra wie, jak budować napięcie, kleszcze którego  trzymają widza przez całą projekcję filmu, coraz bardziej się zaciskając.

/Fot. Materiały prasowe
Bill Marks (Liam Neeson) jest agentem federalnym, którego praca polega na ochronie bezpieczeństwa pasażerów linii lotniczych. Chwilę po starcie samolotu na jego służbowy telefon przychodzi SMS z żądaniem 150 milionów dolarów okupu. W przypadku odmowy co 20 minut będzie zabijany kolejny pasażer. W lecącej na wysokości 13 tysięcy metrów nad Atlantykiem maszynie rozpoczyna się gra o życie 146 osób. Jedną z nich jest terrorysta, któremu, jak się później okazuje, wcale nie chodzi o pieniądze. Bill robi wszystko, aby zidentyfikować zabójcę i uratować pasażerów oraz załogę samolotu.

W „Non-Stop” silnie pobrzmiewa poprzedni obraz Collet-Serry – „Tożsamość” (2011). Wygląda na to, że reżyser „korzysta ze sprawdzonych nut”, które zaczynają określać jego indywidualny styl. W obu produkcjach mamy do czynienia ze znakomitym thrillerem pełnym akcji, w którym główną rolę gra Liam Neeson. Nie tylko wybór tego samego aktora, ale również operatora, Flavo Martineza Labiano, i kompozytora, Johna Ottmana, odpowiedzialnego za muzykę pełną niepokoju, idealnie komponującą się ze zdjęciami, wskazuje na reżyserską konsekwencję. Poza tym zarówno w „Tożsamości”, jak i w „Non-Stop”, Collet-Serra w mistrzowski sposób zawiązuje intrygę, raczy odbiorcę świetną akcją, pełną nieoczekiwanych zwrotów wydarzeń oraz interesującym i zaskakującym zakończeniem. Zdaje się także, że większy akcent jest postawiony na rozgrywkę psychologiczną niż na strzelaniny i bójki, których zresztą nie brakuje. To ona poprzez budowanie aury tajemniczości i zagrożenia zapewnia najwięcej emocji i stanowi największą zaletę kina Collet-Serry. Warto wspomnieć, że w „Non-Stop” powraca też w pewien sposób motyw tożsamości… Jeżeli podobał się Wam poprzedni obraz amerykańskiego twórcy, to jego najnowszy „podniebny thriller” wzbudzi w Was jeszcze większy zachwyt. O wiele mocniej wciska w fotel. W odróżnieniu od „Tożsamości” miejsce akcji stanowi zamknięta, wroga przestrzeń pasażerskiego samolotu, która potęguje wrażenie osaczenia. Stworzenie tak dobrego i właściwie cały czas trzymającego w napięciu filmu przy wykorzystaniu bardzo ograniczonej i ubogiej scenografii świadczy o kunszcie reżysera.

Collet-Serra od pierwszych kadrów przygotowuje widza na to, co wkrótce ma się wydarzyć. Ponure zdjęcia i atmosfera grozy – wyczuwalna w znacznej mierze za sprawą odpowiednio dobranej muzyki, a wzmocniona jeszcze przez płacz dziecka – zwiastują przyszłe, koszmarne zdarzenia. Znamienne jest ujęcie małej, przestraszonej dziewczynki, która nie chce wejść na pokład samolotu, jakby przeczuwając to, co ma za chwilę nastąpić. Od startu maszyny i pierwszego SMS-a otrzymanego przez agenta reżyser nagle podkręca „temperaturę” i prędkość wydarzeń rozgrywających się w budzącym krew w żyłach miejscu opanowanym przez nieuchwytnego zabójcę, który wybiera sobie następne ofiary. Wraz z głównym bohaterem angażujemy się w poszukiwanie sprawcy. Non-stop mamy dostarczaną solidną dawkę adrenaliny. Akcja toczy się coraz szybciej, bez reszty wciągając odbiorcę. Jej dynamika przywodzi na myśl pędzący 800km/h samolot, w którym została osadzona fabuła filmu. W drugim akcie widać niewielki spadek tempa w stosunku do szalonego i porywającego początku ryzykownej gry, jaką Bill Marks zaczyna prowadzić z terrorystą, choć nadal jest intensywnie i niezwykle ciekawie. Można wówczas bardziej skoncentrować się na tym, co dzieje się wewnątrz umysłu głównej postaci, która przez kolejną nieudaną próbę zidentyfikowania przestępcy zbliża się do skraju wytrzymałości. Puszczają jej nerwy, a sytuacja coraz bardziej się komplikuje. Terrorysta okazuje się nieuchwytnym i bardzo trudnym przeciwnikiem uderzającym z najmniej spodziewanej strony, ale zawsze o ustalonym czasie. Agent podejrzewa już każdego i jest zdolny do wszystkiego, by tylko zakończyć tę śmiertelną rozgrywkę. Jego roztrzęsienie wewnętrzne trafnie oddają momentami „drgające” i niewyraźne zdjęcia, którym towarzyszy zatrważająca ścieżka dźwiękowa. Mężczyzna znajduje się o włos od popadnięcia w szaleństwo.

Bardzo ważną rolę w prezentowanej historii odgrywają słabości osoby czuwającej nad bezpieczeństwem pasażerów. Jeszcze zanim dochodzi do przerażającego lotu, z powodu pewnych życiowych okoliczności jest ona, delikatnie mówiąc, w nienajlepszej kondycji psychicznej. Ponadto ma problemy z alkoholem i – paradoksalnie – boi się latać. Można powiedzieć, że Bill to „agent z problemami”, ale w żadnym wypadku ani zabójca, ani pozostali podróżni nie powinni go lekceważyć. Liam Neeson, który wcielił się w tę interesującą, złożoną postać, stanął na wysokości zadania. Stworzył bohatera z krwi i kości, który wypada naprawdę przekonująco. Grę partnerującej mu Julianne Moore jako Jen Summers – tajemniczej towarzyszki podróży i zarazem sprzymierzeńca w „polowaniu na mordercę” – również ogląda się z przyjemnością.

Fabuła „Non-Stop” została umiejętnie skonstruowana, ale z jednym wyjątkiem. Nie jest do końca jasna śmierć pewnego uczestnika lotu, a dokładniej mówiąc: sposób działania terrorysty. W kontekście zaistniałej sytuacji wydaje się bowiem niemożliwe, aby to ta osoba była odpowiedzialna za owe zabójstwo (a jest niezaprzeczalnie). Poza tym filmowi trudno coś zarzucić. Jego zaletę stanowi fakt, że nie jest napakowany efektami specjalnymi, które mogłyby przysłonić jego najważniejsze walory, czyli wspaniałe kreacje aktorskie oraz wyśmienitą intrygę (chociaż posiadającą wspomnianą wadę) zawierającą pasjonującą walkę bohaterów na poziomie psychologicznym i fizycznym. Na pochwałę zasługuje również klimatyczna muzyka, nieustannie zapewniający emocje i nie pozwalający na nudę montaż, a także dobra praca kamery, zwłaszcza podczas bójki na śmierć i życie, która ma miejsce w toalecie. Istotne znaczenie w tej scenie posiada lustro, w którym przegląda się Bill Marks.

Jaume Collet-Serra swoją najnowszą produkcją potwierdza dobrą „reżyserską formę”. Pomimo drobnych mankamentów „Non-Stop” jest thrillerem wysokich lotów, który dostarcza wielu wrażeń. Ogląda się go dosłownie z zapartym tchem. Choć powstało sporo trzymających w napięciu filmów, które rozgrywają się w samolocie, to jednak obraz z Liamem Neesonem stanowi powiew świeżości. Pozycja startowa, jaką wyznacza agentowi terrorysta, jest niezwykle interesującym pomysłem. Nie zdradzając więcej szczegółów, powiem tylko, że „Non-Stop” jest warte zobaczenia.

Ocena: 3,5/5

Artykuł został opublikowany w portalu http://hatak.pl/ (http://hatak.pl/artykuly/adrenalina-non-stop).