niedziela, 26 października 2014

"Diabelska plansza Ouija": Piekielnie trudne pożegnania - recenzja

"Diabelska plansza Ouija" to całkiem niezły reżyserski debiut Stilesa White’a (scenarzysty "Zapowiedzi" i "Kronik opętania"), uwielbiającego częstować widzów historiami wyjętymi z najgorszych koszmarów, które aplikują potężną dawkę autentycznego strachu. W horrorze, który w piątek zawitał do kin przypomina, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła…

/Fot. Materiały promocyjne
"Diabelska plansza Ouija" ("Ouija") jest mocno pokręconym filmem grozy, co nie oznacza, że przez to mniej przerażającym. To "dreszczowiec młodzieżowy", w którym głównymi bohaterami jest grupa nastolatków, a cały obraz mocno przypomina serię "Oszukać przeznaczenie", tyle że owym przeznaczeniem, czyli końcem żywota, jest śmierć wymierzona z ręki tajemniczego ducha, początkowo podającego się za przyjaciela. Widać też, że Stiles White czerpie z innych horrorów, które w ostatnim czasie odbiły się sporym echem w swoim gatunku. Mamy więc nawiązania do kultowego "The Ring", gdzie (również mała dziewczynka) przepowiada swoim ofiarom śmierć w siedem dni po tym, jak obejrzeli nagranie z nią w roli głównej. Natomiast w dziele White’a pierwszym krokiem w stronę śmierci jest rozpoczęcie gry z "przyjacielem" – siłą nieczystą odpowiadającą na pytania dotyczące przyszłości, lecz za cenę życia, o które wkrótce się upomina w okropnych okolicznościach. 

 Oprócz tych widocznych podobieństw do "Oszukać przeznaczenie" i "The Ring" mamy w "Diabelskiej planszy" masę innych schematów i sytuacji, które kojarzą się z innymi filmami grozy, co wynika przeważnie z faktu, że należy do gatunku konwencjonalnego, ze znacznie ograniczonym polem manewru dla twórców. Wydaje się, że "Diabelska plansza..." jest aż za bardzo naszpikowana takimi modelami jak: nawiedzony dom z długą historią, tajemnicze morderstwa, zawiłe i toksyczne relacje rodzinne, seans spirytystyczny, cmentarz, szalona staruszka z zakładu dla psychicznie chorych, szczególnego rodzaju opętania, a także kobieta przypominająca współczesną szamankę, która ostrzega przed zgubnym kontaktem ze światem umarłych. Jest tego wszystkiego niesamowicie dużo, choć z drugiej strony dynamiczna akcja bogata w coraz to nowe cuda nie daje szansy na nudę, a przy tym jest naprawdę strasznie. Uśmiechamy się jedynie przez chwilę, ponieważ (dosłownie) nagle pojawia się zatrważające ujęcie i mamy wrażenie, jakby żelazna ręka ściskała nasze serce. Ponadto odnajdywanie stereotypów i związków z innymi dreszczowcami niesie za sobą świetną zabawę, która prowadzi ostatecznie w stronę potwornego niepokoju. Reżyser (i jednocześnie scenarzysta) sprytnie porusza się między utartymi kliszami, dodając przy tym kilka świeżych motywów, które są prawdziwie demoniczne, a przy tym stanowią niezłą atrakcję. W efekcie dostajemy całkiem przyzwoity horror, który wzbudza potężne emocje, a wiadomo, że właśnie to jest kluczowe w kinie nastawionym na rozrywkę. 



"Diabelska plansza Ouija" skutecznie wykorzystuje środki filmowego wyrazu charakterystyczne dla filmów grozy. Możemy liczyć na nagle zapalające się i gasnące światła, ciemne scenerie, w których rozbrzmiewa niepokojąca, przybierająca na sile muzyka, dziwne odgłosy, poruszające się przedmioty, skradanie się zjawy wspaniale pokazane przez pracę kamery. Jej ruch i perspektywa upiora sprawiają, że widz ma ciarki na plecach, obserwując, jak wróg zachodzi bohatera od tyłu. Wiadomo, że najgorszy jest sam moment wyczekiwania na najgorsze, a reżyser "Diabelskiej planszy..." ma tego pełną świadomość. Z każdą minutą wzrasta napięcie i poziom paniki; na pozór niewinna zabawa na początku opowieści zmienia się w rzeczywisty koszmar. Stiles White brawurowo posługuje się zwłaszcza trikiem "fałszywy alarm" – przykładowo: to tylko Pete, chłopak Debbie (Douglas Smith), gwałtownie wyłania się przed nami, a nie żadna zjawa, a potem znikąd doznajemy prawdziwego ataku. 

"Witaj przyjacielu…" - tymi słowami rozpoczyna się gra planszowa wykorzystywana w seansach spirytystycznych. Łatwo jest powiedzieć "cześć", ale zdecydowanie trudniej "żegnaj", o czym przekonuje się paczka znajomych pragnąca nawiązać kontakt ze zmarłą w niewyjaśnionych okolicznościach przyjaciółką Debbie (Shelley Hennig). Przyjaźń jest piękna, ale niekiedy bywa toksyczna, a nawet zabójcza… Z powodu tęsknoty i ciekawości pakują się w szpony diabolicznych sił i trudno im stwierdzić, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem, oraz skąd mogą spodziewać się ataku. Trzeba przyznać, że mimo pewnych schematów "Diabelska plansza Ouija" wcale nie jest taka przewidująca, a rozwiązanie owianej tajemnicą straszliwej sprawy gwarantuje autentyczną frajdę. Nie będziecie więc w kinie narzekać na nudę. 

W trwającym półtorej godziny dreszczowcu można odnaleźć wiele symboli, takich jak: drzwi, przyrząd otwierający rozgrywkę planszową wyglądający jak wizjer (w którym ukazuje się duch), słowa powitania i pożegnania - również w kontekście pogodzenia się ze śmiercią bliskiej osoby – lustro, ogień (piekło, a zarazem znak oczyszczenia), woda, barwy symbolizujące zbliżającą się śmierć, zasznurowane usta… To tylko część z obszernej bazy znaków. Ich odnajdywanie i analizowanie jest wcale nie gorsze od ciarek, które pełzają nam po plecach w czasie seansu.

Do atutów filmu można zaliczyć wartką akcję, połączone z grozą drobne elementy komediowe, klimatyczną muzykę, ciekawe zdjęcia, świetną pracę kamery, wymagające refleksji (drobnej, bo po horrorze nie ma co się spodziewać pokaźnej głębi przekazu) zdarzenia. Jedną z bolączek "Diabelskiej planszy Ouija" jest zaś aktorstwo niskich lotów, które wynika głównie z wieku i niedoświadczenia obsady. Nie można powiedzieć, że Olivia Cooke, wcielająca się w najbliższą przyjaciółkę zakręconej, spragnionej wrażeń Debbie, Laine (będącą, swoją drogą, tak zwaną słodką, głupią blondynką), czy Ana Coto (jako zbuntowana rockmanka i młodsza siostra Laine) są złymi artystkami, ale z pewnością swoim warsztatem nie powalają na kolana. Najlepiej prezentuje się Lin Shaye w skórze niezrównoważonej starszej pani oraz demony dręczące nastolatków. Szczegółów owego gnębienia oczywiście nie zdradzę. 

Do wad należy również momentami zbyt duży infantylizm i naiwność filmu, zwłaszcza w kluczowej scenie. Chwilami owa banalność kłuje w oczy, ale koniec końców "Diabelska plansza Ouija" prezentuje się przyzwoicie na tle innych filmów grozy. Jest na swój sposób oryginalna (mimo wyraźnych schematów) i nie tak łatwo jest jej powiedzieć "żegnaj", gdyż koszmarne obrazy długo nas nie opuszczają po wyjściu z kina. Polecam więc ten horror wszystkim, którzy lubią się bać. Obiecujący reżyserski debiut Stilesa White’a przypadnie do gustu nie tylko nastoletnim widzom. 

Ocena: 3,5/5 

sobota, 27 września 2014

Podróż Amelii. Struktury mityczno – inicjacyjne w filmie "Amelia" Jeana-Pierre’a Jeuneta [odcinek 1]

/Fot. Aneta Lipska
Co parę dni będę prezentować kolejne odsłony mojej pracy dyplomowej, która zawiera wiele wskazówek dotyczących analizy i interpretacji dzieła filmowego. Każde dzieło - odnosi się to zarówno do kina, jak i literatury - posiada struktury mityczno-inicjacyjne, o których napisałam w swojej pracy. Najbardziej są widoczne w wysokiej klasy produkcjach, takich jak "Gwiezdne Wojny"czy "Władca Pierścieni" (wszystkie części), a także wielu innych obrazach. Zawsze główny bohater przechodzi przemianę, dojrzewa w miarę upływu ekranowych minut, czyli odbywa wewnętrzną podróż, która zawiera się w schemacie opisanym po raz pierwszy przez Josepha Campbella: odejście - inicjacja - powrót. Owa wyprawa jest pokazywana przez wszystkie elementy obrazu filmowego. Ważna jest nie tylko treść filmu (warstwa fabularna, dialogi), ale również jego forma wizualno-dźwiękowa (muzyka, scenografia, rekwizyty, światło, barwa, ruch kamery i obiektu, rytm, kostium i fizjonomia postaci), która powinna tworzyć z treścią integralną całość.

A więc... przedstawiam pierwszy odcinek mojej pracy magisterskiej pt. "Podróż Amelii. Struktury mityczno-inicjacyjne w filmie Amelia Jeana-Pierre’a Jeuneta".




Uniwersytet Warszawski
Wydział Polonistyki



Aneta Lipska
Nr albumu: 308177




Podróż Amelii. Struktury mityczno – inicjacyjne w filmie Amelia Jeana-Pierre’a Jeuneta 




Praca magisterska

na kierunku kulturoznawstwo – wiedza o kulturze





Praca wykonana pod kierunkiem
dr. hab. Seweryna Kuśmierczyka
Instytut Kultury Polskiej




Warszawa, styczeń 2014




Streszczenie

Autorka pracy ukazuje na tle dotychczasowych odczytań dzieła Jeuneta interpretację Amelii poprzez analizę występujących w filmie struktur mityczno – inicjacyjnych. Omówione zostały także następujące konteksty interpretacyjne: wątki autobiograficzne, francuskość i poetycki realizm, baśń i miłość jak z bajki, impresjonizm i filozofia carpe diem (epikureizm), groteska oraz animacja i komiks, surrealizm i wstęga Möbiusa.

W pracy przedstawiono „wyprawę bohaterki” na podstawie koncepcji J. Campbella. Autorka odwołuje się również do teorii Ch. Voglera, który wzorował się na idei Campbella. Podróż Amelii składa się z trzech faz: odejścia, inicjacji i powrotu, które są także podzielone na etapy. Bohaterka przechodzi przez stadia rozwoju osobowości. Są to: cień, nawiązanie relacji z osobą płci przeciwnej, animus, Stary Mędrzec i jaźń.



Słowa kluczowe

Amelia, podróż, struktura mityczno – inicjacyjna, przemiana, film, Jean-Pierre Jeunet


Temat pracy dyplomowej w języku angielskim

Amelia’s journey. Structures referring to mythology and initiation in the film Amelia of Jean-Pierre Jeunet


Dziedzina pracy (kody wg programu Socrates-Erasmus)

14.7 kulturoznawstwo






SPIS TREŚCI


Wstęp

1. Dotychczasowe interpretacje Amelii

1.1. Wątki autobiograficzne
1.2. Francuskość i poetycki realizm
1.3. Baśń i miłość jak z bajki
1.4. Impresjonizm i filozofia carpe diem (epikureizm)
1.5. Groteska oraz animacja i komiks
1.6. Surrealizm i wstęga Möbiusa

2. Struktury mityczno – inicjacyjne w filmie Amelia 

2.1. Odejście
2.1.1. Świat powszedniości
2.1.1.1. Dzieciństwo
2.1.1.2. „Dorosłość”
2.1.2. Wezwanie do wyprawy
2.1.3. Sprzeciwianie się wezwaniu
2.1.4. Pomoc sił nadprzyrodzonych
2.1.5. Przekroczenie pierwszego progu
2.1.6. Brzuch wieloryba

2.2. Inicjacja
2.2.1. Sprawdziany, sprzymierzeńcy, wrogowie
2.2.2. Zbliżenie do najgłębszej groty
2.2.3. Próba
2.2.4. Nagroda

2.3. Powrót
2.3.1. Odmowa powrotu
2.3.2. Pomoc z zewnątrz
2.3.3. Powrót
2.3.4. Mistrz dwóch światów
2.3.5. Wolność życia

Zakończenie

Bibliografia
A. Literatura
B. Źródła internetowe

Filmografia




WSTĘP

Amelia[1] (2001) Jeana-Pierre’a Jeuneta przedstawia wyjętą ze świata fantazji narrację o tytułowej bohaterce – marzycielce i jej problemach egzystencjalnych, które tytułowa bohaterka uświadamia sobie z wielką mocą w chwili, gdy dosięga ją miłość. Stopniowo dokonuje się w niej przemiana, która pozwoli jej cieszyć się szczęściem. Zanim to jednak nastąpi, dziewczyna uszczęśliwia innych ludzi. W tym widzi sens swojego życia. Film jest więc opowieścią o wewnętrznej przemianie Amelii i o miłości, która jest z nią nierozerwalnie związana. Problematyka przemiany tytułowej bohaterki oraz wyrażenie owego procesu za pomocą języka filmu nie zostały dotychczas podjęte przez krytyków i teoretyków filmu, dlatego też postanowiłam zająć się tym tematem. Uważam bowiem tę interpretację za kluczową w przypadku omawianego dzieła filmowego.


Najważniejsze pozycje dotyczące Amelii to angielska publikacja Jean-Pierre Jeunet, autorką której jest Elizabeth Ezra[2] oraz artykuł Amelia, córka Weroniki, napisany przez Mirosława Przylipiaka[3]. Nie interpretowali oni filmu Jeuneta pod kątem rozwoju osobowości głównej bohaterki, jednakże ich spostrzeżenia są cenne dla autorki pracy. W niniejszej pracy wykorzystano również wiele innych publikacji książkowych oraz artykułów polskich i zagranicznych.


Przemiana bohaterki jest prawdziwa, choć dokonuje się w świecie surrealistycznym, będącym efektem wyobraźni samej Amelii. Dzieło Jeuneta jest zatem opowieścią surrealistyczną, stworzoną przez reżysera – artystę oraz powołaną przez niego do życia postać. W tej opowieści trudno odróżnić fantazję od rzeczywistości, bo marzenia bohaterki kreują prawdziwe zdarzenia. Świat realny jest tożsamy ze światem marzeń. Surrealizm i teoria wstęgi Möbiusa stanowią najważniejszy kontekst interpretacyjny filmu. Innymi, wyróżnionymi w pierwszym rozdziale pracy przez autorkę, kontekstami są: wątki autobiograficzne, francuskość i poetycki realizm, baśń i miłość jak z bajki, impresjonizm i filozofia carpe diem (epikureizm), groteska oraz animacja i komiks. W tych kategoriach dotychczas interpretowano Amelię. Wyjątek stanowi impresjonizm i powiązanie go z filozofią carpe diem, na co zwróciła uwagę dopiero autorka pracy.


W filmie Jeuneta zawarty jest obrzęd przejścia, który wiąże się ściśle ze wspomnianą przemianą wewnętrzną bohaterki. Jednocześnie w ten rytuał obrazujący duchową podróż wpisuje się Jungowska psychologia głębi. Amelia bowiem przechodzi przez etapy indywiduacji[4], związane z archetypami. Są to kolejno: cień, nawiązanie relacji z osobą płci przeciwnej, animus[5], Stary Mędrzec (osobowość maniczna), jaźń[6]. „Archetypy są reprezentacjami psychologicznie koniecznych reakcji na pewne nietypowe sytuacje; omijając świadomość prowadzą – dzięki swym wrodzonym potencjalnościom – do zachowań odpowiadających psychologicznej konieczności”[7].


Powyższe stadia rozwoju osobowości zostaną opisane w momencie ich zaistnienia w danym etapie obrzędu przejścia. Joseph Campbell w książce pt. Bohater o tysiącu twarzy wyróżnia trzy fazy: 1. Odejście (Oddzielenie); 2. Inicjację (nazywaną także fazą liminalną) i 3. Powrót[8]. Drugi rozdział pracy traktującej o podróży Amelii podzielony jest według tego schematu, z uwzględnieniem jeszcze mniejszych podrozdziałów, które stanowią etapy odejścia, inicjacji bądź powrotu prezentując w ten sposób struktury mityczno – inicjacyjne. Segmentacja ta zastosowana jest na podstawie koncepcji Campbella, jednakże pojawiają się również, zwłaszcza w podrozdziale 2.2.[9], nazwy zaczerpnięte z książki Podróż autora. Struktury mityczne dla scenarzystów i pisarzy, napisanej przez Christophera Voglera[10]. Twórca owej publikacji, wskazując na dane momenty wędrówki bohatera, nawiązuje do teorii Campbella. Zaproponowane przez niego zmiany w niewielkim stopniu różnią się od pierwowzoru. Idea pozostaje ta sama. Spostrzeżenia Voglera, które przywołuję w pracy, stosuję jako uszczegółowienie koncepcji Campbella.


Celem pracy jest ukazanie, na tle dotychczasowych odczytań dzieła francuskiego reżysera, analizy i interpretacji Amelii, która odwołuje się do koncepcji wyprawy bohatera i wiążących się z nią struktur mityczno – inicjacyjnych.


By zrealizować zamierzony cel pracę podzielono na dwa rozdziały: 1. Dotychczasowe interpretacje Amelii i 2. Struktury mityczno – inicjacyjne w filmie Amelia. Każdy rozdział posiada podrozdziały, które również ulegają podziałom na dalsze podrozdziały. Na końcu podrozdziałów: 2.1., 2.2. i 2.3., przedstawiających etapy podróży bohaterki, dokonano podsumowania.


Zaproponowana w pracy interpretacja Amelii nawiązująca do podróży bohatera stanowi swoiste „novum”. Ponadto autorka przywołując wcześniejsze sposoby odczytania dzieła Jeuneta odwołuje się do obrazu filmowego i pokazuje w nim wiele elementów, których dotąd nie zauważono. Niniejsza praca jest próbą pogłębionej analizy i interpretacji Amelii.



[1] Tytuł oryginalny: Le Fabuleux destin d’Amélie Poulain.

[2] E. Ezra, Jean-Pierre Jeunet, University of Illinois Press Urbana And Chicago 2008.

[3] M. Przylipiak, Amelia, córka Weroniki, w: Kino Kieślowskiego, kino po Kieślowskim, red. Andrzej Gwóźdź, Warszawa 2006.

[4] Proces indywiduacji będąc obrazem „inicjacji w rzeczywistość wewnętrzną wymaga pełnego świadomego zaangażowania człowieka” i prowadzi do „całkowitej przemiany osobowości”. Zob. : J. Prokopiuk, C. G. Jung, czyli gnoza XX wieku, w: C. G. Jung, Archetypy i symbole. Pisma wybrane, tłum. J. Prokopiuk, Warszawa 1993, s. 23, 28.

[5] W przypadku Amelii; jeżeli bohaterem byłby mężczyzna, to odnosiłaby się do niego anima.

[6] Jako zwieńczenie całego procesu.

[7] J. Prokopiuk, C. G. Jung, czyli gnoza XX wieku, dz. cyt., s. 20.

[8] „Klasyczny schemat mitologicznej wyprawy bohatera jest powiększeniem wzoru spotykanego w obrzędach przejścia: oddzielenie – inicjacja – powrót, który można nazwać jądrem monomitu”. Cyt. za: J. Campbell, Bohater o tysiącu twarzy, tłum. A. Jankowski, Poznań 1997, s. 34.

[9] Przy interpretacji inicjacji w 2.2. właściwsze wydaje się użycie określeń pochodzących od Christophera Voglera. W przypadku Amelii trudno zastosować nazwy etapów drugiej fazy obrzędu przejścia, które wymienia Joseph Campbell. Dotyczy to zwłaszcza jej dwóch kluczowych momentów, a mianowicie zbliżenia do najgłębszej groty i próby. Podrozdział 2.2.3. nosi tytuł Próba, a więc tak jak etap wyróżniony przez Voglera. Nie dzielę tego podrozdziału na spotkanie z boginią, kobietę jako kusicielkę, pojednanie z ojcem i apoteozę, które przywołuje Campbell, ponieważ trudno jest je znaleźć w filmie Jeuneta. Wybrana przeze mnie kompozycja 2.2. wydaje się klarowniejsza i uzasadniona, gdyż jest bliższa filmowi. Posługuję się publikacją Voglera, ponieważ jest duże prawdopodobieństwo, że była ona znana reżyserowi Amelii.

[10] Autorka pracy przywołuje także ustalenia Victora W. Turnera, które dotyczą procesu rytuału przejścia.

wtorek, 22 lipca 2014

"Zacznijmy od nowa": Serduszko puka w rytmie rocka - recenzja

John Carney, reżyser nagrodzonego Oscarem (za piosenkę) "ONCE", po raz kolejny wlewa w nasze serca otuchę i niesamowitą muzykę, podpowiadając, że "piosenka jest dobra na wszystko", a zwłaszcza na problemy miłosne. "Zacznijmy od nowa" to najświeższe, smakowite dzieło utalentowanego twórcy, które dostarcza imponującej porcji wzruszeń i fantastycznej zabawy.

/Fot. Materiały promocyjne
"Zacznijmy od nowa" skupia się na Brytyjce imieniem Gretta (Keira Knightley). Bohaterka, zakochana w muzyce i swoim chłopaku (Adam Levine), którego kariera rockmana nabiera coraz większego rozpędu, znalazła się w Nowym Jorku. Tu bowiem czeka na jej lubego cudowny kontrakt oraz (podobno) ich wymarzone życie. Są przecież piękni, bogaci i szczęśliwi, ale do czasu… On – Dan (Mark Ruffalo), niegdyś ceniony producent muzyczny, a obecnie cierpiący na wiecznego kaca nieudacznik, przekonuje się, że zawsze może być gorzej. Do jego niepowodzeń – rozstania z żoną (Catherine Keener) i słabnącego kontaktu z nastoletnią córką (Hailee Steinfeld, nominowana do Oscara za debiutancką rolę w "Prawdziwym męstwie" braci Coen) – dochodzi bowiem kolejna klęska w postaci utraty pracy. Wieczór spędzony w barze, w którym śpiewa Gretta, jest najlepszą rzeczą, jaka mogła się tej dwójce przytrafić.

"Zacznijmy od nowa" ma sporą szansę na to, aby powtórzyć sukces rewelacyjnego "ONCE". Pewne jest, że w te wakacje będzie głośno o najnowszym dokonaniu Carneya, który w filmie muzycznym potrafi zdziałać cuda, i chyba nie będzie przesadnym twierdzenie, iż wzniósł ten gatunek na wyższy poziom rozwoju. Wydaje się, że nigdy dotąd (wyłączając "ONCE") ścieżka dźwiękowa nie tworzyła z obrazem tak perfekcyjnej jedności, a jednocześnie była zdolna opowiedzieć historię jedynie za pomocą dialogów, utworów oraz rytmu ich występowania w filmie. "Zacznijmy od nowa" równie świetnie by się odbierało, rozkoszując się samym dźwiękiem, lecz na szczęście dane jest nam nie tylko usłyszeć, ale i zobaczyć tę wyjątkową produkcję, a więc możemy podziwiać kunszt aktorów, których ciepłe, pełne pasji i zbudowane na zasadzie wzajemnych kontrastów kreacje potęgują sposób, w jaki dzieło na nas oddziałuje. Jak już wspomniano, największy wpływ na jego percepcję mają nasycone uczuciami melodie, które odzwierciedlają relacje między przyjaciółmi czy parą zakochanych (szczególnie wzruszająca ballada "Lost Stars"), stan ducha poszczególnych bohaterów, a także sytuacje życiowe, w jakich się znajdują. Odpowiedzialny za muzykę Gregg Alexander raczy nas wspaniałymi, delikatnymi nutami, które oscylują na granicy rocka i popu, jednakże bliżej im do tego pierwszego. Za sprawą talentu i wrażliwości reżysera (współtwórcy piosenek) oraz jego doświadczeń z czasów, gdy grał w zespole The Frames i miał okazję poznać muzyczną branżę od podszewki, film jest taki prawdziwy, prezentując ciekawą, poruszającą, atrakcyjną wizualnie i fonicznie historię.

Ten pieszczący ucho komediodramat nie przypomina typowo hollywoodzkich produkcji, chociaż powstał w Stanach Zjednoczonych, a akcja została osadzona w uwielbianym przez przedstawicieli kina Nowym Jorku. Warto zaznaczyć, że w "Zacznijmy od nowa" amerykańska metropolia nie jest zwykłym tłem wydarzeń, ale – podobnie jak muzyka – jakby oddzielnym bohaterem, który idealnie łączy się z pozostałymi elementami filmowej kompozycji. Łatwo zauważamy, że reżyser irlandzkiego pochodzenia znajduje się pod szczególnym urokiem tego miasta, o czym świadczą dobierane przez niego, przesiąknięte realizmem piękne scenerie czy w ogóle sam pomysł, aby Gretta nagrywała płytę na żywo, w oryginalnych zakątkach tętniącego życiem Nowego Jorku. Taki jest też cały film – nietuzinkowy, pulsujący emocjami, daleki od blichtru, banalnego scenariusza komedii romantycznej, utartych schematów (pomijając doskonale znaną figurę zbuntowanej, skłóconej z zaniedbującym ją rodzicem nastolatki) oraz koniecznego happy endu. Aż do ostatniego ujęcia widz nie jest w stanie przewidzieć, w jaki sposób rozwiążą się skomplikowane losy bohaterów, co niewątpliwie stanowi ogromną zaletę wśród amerykańskich produkcji. Nie wiemy, w którym kierunku rozwinie się relacja Dana i Gretty (znakomita gra Ruffalo i Knightley): czy będą związanymi jedynie projektem artystami, zostaną kumplami, przyjaciółmi, a może kochankami? Ich poplątane drogi skrzyżują się ze sobą, a przygniecione problemami dusze odnajdą wspólny cel, doświadczając zbawiennej mocy sztuki, ale to, czym jeszcze zaowocuje przypadkowe spotkanie topiącego smutki w kieliszku, rozczarowanego własną egzystencją i twórczością współczesnych zespołów producenta z początkującą, młodą i wrażliwą piosenkarką pozostaje do końca owiane tajemnicą.

Zróżnicowana artystycznie obsada poradziła sobie z powierzonymi rolami (dosłownie) śpiewająco. Zarówno aktorzy, którzy nie odznaczają się nadzwyczajnymi muzycznymi umiejętnościami, jak i muzycy, którzy posiadają skromne doświadczenie na planie, wypadają naprawdę nieźle: wcielająca się w początkującą wokalistkę Keira Knightley ujmuje nas swoim głosem, a partnerujący jej Adam Levine z zespołu Maroon 5 sprawdza się jako osiągający spektakularny sukces Dave.

"Zacznijmy od nowa" to uroczy, ciepły niczym letnie promienie słońca, niezwykle zabawny – w głównej mierze dzięki postaci Dana – i mądry film, który mogę polecić każdemu. Komediodramat muzyczny Carneya ogląda się z czystą przyjemnością i nieustannie powracającym "bananem" na twarzy.

Ocena: 4,5/5

Artykuł został opublikowany w portalu http://hatak.pl/ (http://hatak.pl/artykuly/zacznijmy-od-nowa-serduszko-puka-w-rytmie-rocka-recenzja).

"Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął": Wesołe jest życie staruszka - recenzja

"Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął" w reżyserii Felixa Herngrena to wystrzałowa czarna komedia, która rozśmieszy Was do łez. Kinowa adaptacja bestsellerowej powieści Jonasa Jonassona okazuje się wyśmienitym pomysłem, gdyż naprawdę fajnie ogląda się krzepkiego staruszka w akcji!

/Fot. Materiały promocyjne
"Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął"("Hundraåringen som klev ut genom fönstret och försvann") opowiada o Allanie Karssonie, w którego przypadku powiedzenie Starość nie radość nie ma racji bytu. Niejeden młody człowiek pozazdrościłby mu tak szalonych i zabawnych przygód, zwłaszcza że ich ogromna liczba przyprawia o prawdziwy zawrót głowy. Całe życie lubującego się w pirotechnice bohatera eksplodowało od nadmiaru oszałamiających wydarzeń, a więc nic dziwnego, że mężczyzna nie ma zamiaru gnić do końca swoich dni w domu spokojnej starości i w setne urodziny, nie zważając na przygotowane dla niego przyjęcie, decyduje się opuścić jego mury. Szczególne znaczenie ma sygnał skłaniający go do wyruszenia w (prawdopodobnie) ostatnią podróż, gdyż przypomina mu o jego własnej naturze oraz niezwykle barwnych i burzliwych czasach młodości. Allan odegrał bowiem istotną rolę w historii XX wieku, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy. Mając więcej szczęścia niż rozumu, cało wychodził z rozmaitych opresji, jednocześnie czerpiąc olbrzymią radochę z rzeczy, którą lubi najbardziej, czyli wysadzania wszystkiego w powietrze. W ten oto sposób przypadkiem uratował życie generałowi Franco, pomógł skonstruować bombę Trumanowi, pił wódkę ze Stalinem, a podczas zimnej wojny bawił się w podwójnego agenta. Trudno będzie przebić tę niesamowicie bujną i zakręconą przeszłość, ale przeżycia, jakich doświadcza starszy pan, są niemal równie ekscytujące. Jego ucieczka z ośrodka zapoczątkowuje serię niewiarygodnych i arcyśmiesznych zdarzeń, w których pojawiają się między innymi: walizka po brzegi wypchana forsą, gang motocyklistów, słoń oraz niemożliwie flegmatyczny policjant podążający śladem pełnego wigoru zbiega z domu opieki.

"Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął" stanowi świetną, wybuchową mieszankę przygody, kryminału, czarnego humoru, absurdu i groteski. W żadnym razie nie jest to filmowy niewypał, ale toczący się w błyskawicznym tempie, niepozwalający na nudę i rozwalający dowcipem obraz, który ogląda się z niedowierzaniem oraz uśmiechem na twarzy. Szwedzka produkcja zaskakuje widza na każdym kroku (o ile wcześniej nie czytał książki), a największe zdumienie budzi cieszący się doskonałym zdrowiem i spragniony wrażeń tytułowy stulatek, który napędza całą akcję, wielokrotnie nieświadomie przyczyniając się do katastrofalnych sytuacji, w tym śmierci niejednego bohatera (trup ściele się naprawdę gęsto), a przecież wygląda tak niewinnie… Banda ścigająca niesfornego staruszka szybko pożałuje zlekceważenia przeciwnika i z coraz większym zacięciem będzie chciała go dopaść, zaś ten, nic sobie nie robiąc z ich gróźb, podczas rozmowy z jednym z gangsterów spokojnie stwierdzi: "Jeśli chcesz mnie zabić, to musisz się pośpieszyć. Mam sto lat".

Robert Gustafsson wypada przekonująco w roli Allana Karlssona, ale jego kreacja nie powala na kolana. Należy przyznać, że jest dobry w tym, co robi, lecz zdecydowanie większą uwagę przykuwa fenomenalny David Wiberg wcielający się w Benny'ego, którego postać (podobnie jak flegmatycznego policjanta czy gangstera-choleryka) stworzono przy użyciu groteski oraz na zasadzie kontrastu ze stulatkiem, dzięki czemu jest jeszcze bardziej pocieszna.

Bajeczka o burzącym wszelkie stereotypy starszym panu kipi komizmem zarówno słownym, jak i sytuacyjnym, zapewniając wspaniały ubaw. "Stulatek" to obowiązkowa pozycja dla każdego miłośnika czarnej komedii, gdyż prezentuje inteligentny dowcip na najwyższym poziomie. Za to o głównej postaci filmu z pewnością nie można powiedzieć, że grzeszy błyskotliwością (jeszcze gorszym przypadkiem jest brat bliźniak Alberta Einsteina, którego spotyka na swojej drodze) - i w tym właśnie tkwi jej siła, a także w nieprawdopodobnym farcie, jaki posiada. Historia Allana pokazuje, że rzeczywistość jest dziełem (często okrutnego) przypadku, który symbolizuje w "Stulatku" sam bohater, a ty zwykle nie masz innego wyjścia, niż zdać się na ślepy los ("Allana Karlssona"), bo przecież co ma być, to będzie. Zamiast myśleć, działaj. Ową maksymą, która została wpojona przez matkę małemu Allanowi, bohater kieruje się w całym dorosłym życiu, ciągle prąc naprzód i nie obierając żadnego konkretnego celu wędrówki. Idąc z hukiem przez świat, przypomina trochę smerfa Zgrywusa, który uwielbia robić innym prezenty niespodzianki, z tym że mężczyzna w przeciwieństwie do animowanej postaci na ogół ich nie planuje.

Opowieść toczy się dwutorowo, ponieważ perypetie starszego pana są przeplatane jego retrospekcjami z dzieciństwa i młodości. Reżyser sprawnie porusza się między dwoma planami czasowymi, ale trochę przesadza z dynamiką akcji, która nieustannie bombarduje nas nowymi (choć wprawdzie przezabawnymi) rewelacjami, nie dając nawet chwili wytchnienia. Nie ma tu miejsca na głębszą refleksję, która raczej nie była zamysłem twórcy, a która jednocześnie odróżnia kultowego "Forresta Gumpa" od "Stulatka". Film Felixa Herngrena słusznie jest nazywany szwedzkim "Forrestem Gumpem", ale, abstrahując od stylów obu dzieł, nie może z nim konkurować, głównie dlatego, iż nie wzbudza tylu potężnych emocji i nie zapada tak mocno w pamięć jak obraz autorstwa Roberta Zemeckisa. Nie zmienia to jednak faktu, że "Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął" stanowi wartą obejrzenia, lekką i ciekawą komedię, która gwarantuje multum rozrywki.

Ocena: 4/5

środa, 9 lipca 2014

"Gang wiewióra": Bajka na czasie - recenzja

Wszystko wskazuje na to, że zabawne zwierzaki z gburowatym wiewiórem w roli głównej opanują w wakacje polskie kina. "Gang wiewióra" w reżyserii Petera Lepeniotisa stanowi bowiem idealną na lato animowaną rozrywkę dla widzów w każdym wieku.
/Fot. Materiały promocyjne
"Gang wiewióra" skupia się na Surlym (jego imię tłumaczy się jako "Gburowaty") zsyłającym przez swoje egoistyczne zachowanie na park klęskę żywiołową, w wyniku czego ściąga na siebie gniew szopa Raccoona i pozostałych zwierząt, których ten jest przywódcą. Mieszkańcy parku (wyjątek stanowi wiewiórka Andie), delikatnie mówiąc, nigdy nie darzyli wiewióra sympatią, więc bez mrugnięcia okiem wymierzają mu karę wygnania. Od tej pory Surly musi walczyć o byt w miejskiej dżungli, gdzie czyha na niego wiele różnych, między innymi uzbrojonych w potężne buciory czy ostre zęby, niebezpieczeństw. Bohater, który zawsze żył po swojemu i dumny ze swojej niezależności samodzielnie zdobywał pożywienie, ma przed sobą prawdziwy sprawdzian zaradności. Nieoczekiwanie uśmiecha się do niego szczęście w postaci sklepu z orzechami, jawiącego mu się jako cudowne, pełne smakowitych skarbów El Dorado, do którego postanawia dobrać się za wszelką cenę. Cwany i niesamowicie łakomy zwierzak staje na czele ekipy, która organizuje skok na spiżarnię w nadziei, że zagwarantuje im ona pełne brzuchy przez całą zimę. Obrabowanie szczególnego skarbca okazuje się jednak twardym orzechem do zgryzienia…

Śledząc fabułę "Gangu wiewióra", z jednej strony mamy nieodparte wrażenie, że "już gdzieś to widzieliśmy", a zarazem, paradoksalnie, jesteśmy pozytywnie zaskoczeni ciekawym i w pewnej mierze nowym konceptem bajki. Odczuwamy swoiste déjà vu, jeżeli nie obca jest nam animacja "Skok przez płot", którą "Gang wiewióra" pod paroma względami przypomina. Poza tym film w reżyserii Lepeniotisa (będącego wraz z Lorne Cameronem autorem scenariusza) nasuwa skojarzenie z produkcją "Czerwony Kapturek – prawdziwa historia" za sprawą trochę podobnego działania czarnego charakteru, a także "Pocahontas" przez (nie tylko) rasę pieska o imieniu Precious (Skarb), który bacznie stoi na straży cennych orzechów. Faktem jest więc, że twórcy "Gangu wiewióra" czerpią z innych obrazów, ale mądrze i w umiarkowany sposób, przez co kreskówka wcale nie kłuje w oczy, a wręcz przeciwnie – z przyjemnością ogląda się zaprezentowaną opowieść. Kapitalny, niezwykle śmiechotwórczy zabieg stanowi przemyślana zabawa konwencją – celowe nawiązania do innych postaci znanych ze świata popkultury, jak choćby wściekłe ptaki ze słynnej gry na komórki czy Gandalfa (jedna ze scen jest właściwie żywcem wyjęta z "Władcy Pierścieni: Drużyna Pierścienia"). Dotychczas nie spotkałam się z bajką, która byłaby aż tak naszpikowana świetnymi i doskonale dopasowanymi do sytuacji aluzjami. To właśnie one są w decydującym stopniu odpowiedzialne za wyjątkowość "Gangu wiewióra".

Reżyser kreując przestrzeń w swoim filmie podąża za obecnymi trendami, co przejawia się zarówno od strony wizualnej, jak i dźwiękowej. Obserwujemy bowiem nie tylko wspomnianego, wkurzonego na maksa ptaka rodem z "Angry Birds", ale także kiwamy głową w rytmie popularnej, wpadającej w ucho piosenki "Gangnam Style". Cała ścieżka dźwiękowa jest skonstruowana znakomicie - idealnie komponuje się z rozmaicie zabarwionymi pod względem emocjonalnym scenami, odpowiednio oddając nastrój smutku, euforii, strachu czy napędzając niezwykle dynamiczne sekwencje, których mamy pod dostatkiem.

"Gang wiewióra" to pełna akcji animacja, która swoją tematyką i sposobem realizacji przywodzi na myśl dobre kino kryminalne, tyle że w komediowym wydaniu. Możemy więc liczyć na niekiedy mroczną atmosferę, spore napięcie, wojny gangów, charakterystyczne dla tego gatunku postacie, torturowaną w żartobliwy sposób podejrzaną o zdradę jednostkę, różne przekręty i konflikty z prawem, a także walki i pościgi stworzone z polotem oraz potężną dawką dobrego humoru. Napakowana przygodami kreskówka nie pozwala na nudę tak u dzieci, jak i u dorosłych. Dla młodszych widzów kilka kwestii pozostanie niezrozumiałych, szczególnie odnoszących się do metod rywalizacji o władzę, ale te z kolei na pewno w pełni doceni starsza publiczność. Natomiast przede wszystkim dzieci pokochają szczurka o wielkim sercu i spragnioną lizania po "mordce" psinkę, które to postacie są definicją prawdziwych przyjaciół.

Animacja o wiewiórze i spółce obfituje w dowcip słowny i sytuacyjny, jednakże z wyraźną przewagę tego ostatniego. Przykładowo, obserwujemy jak Surly z każdym spotkaniem samochodowych wycieraczek, z których jedną zajmuje on, zaś drugą – jego pierzasty przeciwnik, raz po raz czuje na głowie bolesne uderzenia dzioba. Najwięcej zabawy zapewnia ten niepokorny, wiecznie nienażarty i naburmuszony wiewiór oraz suczka Precious, w dużej mierze z powodu bogatej mimiki pysków, a także komicznego sposobu poruszania się.

Mimo iż z pewnością można wskazać animacje, które dostarczają solidniejsze porcje śmiechu od "Gangu wiewióra", zwłaszcza pod względem warstwy dialogowej, to jednak dzieło Lepeniotisa wypada więcej niż przyzwoicie na tle innych obrazów tego gatunku. Ponadto dużym plusem filmu jest umiejętne powiązanie głównych bohaterów oraz wydarzeń w świecie zwierząt i ludzi, który to fakt wspaniale oddaje montaż. Warto wspomnieć również o polskim dubbingu na czele z fenomenalnym Cezarym Pazurą (wiewiór) i Andrzejem Grabowskim (Pierun).

"Gang wiewióra" pięknie opowiada o przyjaźni, pokazując, że w życiu należy wyzbyć się egoizmu i umieć dzielić się z innymi, ale wynikający z siódmego przykazania morał razi swoją niespójnością, nawet jeżeli ma się świadomość, że to nie na niego jest położony największy nacisk. Biorąc jednak pod uwagę całą animowaną komedię o nieźle zakręconym zwierzyńcu, owa niekonsekwencja zdecydowanie schodzi na dalszy plan. Animację ostatecznie wypada polecić małym i dużym, gdyż ani jedni, ani drudzy nie powinni czuć się zawiedzeni.

Ocena: 3,5/5


wtorek, 3 czerwca 2014

Śledztwo z piekła rodem

Michael Katz Krefeld pokazuje, że wbrew pozorom w mroźnej Skandynawii może być naprawdę gorąco… Z wypiekami na twarzy będziecie śledzić losy bohaterów "Wykolejonego", na czele z detektywem, który podążając tropem zaginionej dziewczyny, będzie musiał zanurzyć się w najgłębsze szwedzkie odmęty piekieł i spotkać się oko w oko z personifikacją diabła. 

/Fot. Materiały promocyjne
"Wykolejony" nie jest literackim debiutem Michaela Katza Krefelda, ale pierwszą powieścią, którą duński pisarz szturmem podbija arenę międzynarodową. Jak dotąd słyszała o nim pewnie tylko garstka polskich czytelników, ale już niedługo (5 czerwca 2014 roku odbędzie się premiera jego książki) również w naszym kraju zrobi się o tym autorze naprawdę głośno, a to za sprawą powyższej pozycji, która otwiera 10-tomowy cykl z detektywem Thomasem "Ravnem" Ravnsholdtem w roli głównej. Po zapoznaniu się z "Wykolejonym" muszę przyznać, że z niecierpliwością czekam na następne części przygód duńskiego detektywa, gdyż ich pierwsza odsłona to kawał dobrego kryminału, który mocno zaostrzył mi apetyt.

Narracja jest prowadzona z perspektywy trzech bohaterów: wspomnianego Thomasa "Ravna" Ravnsholdta, który odgrywa w niej (tak jak w całej serii) kluczową rolę, a także młodej dziewczyny Maszy i 10-letniego Erika. Krefeld wykazuje się wielkim kunsztem pisarskim, niezwykle umiejętnie łącząc historie wszystkich postaci, które dodatkowo są osadzone w różnych czasoprzestrzeniach. W miarę jak przewracamy kolejne strony jego elektryzującej powieści, przekonujemy się, że autor dokładnie przemyślał i znakomicie zrealizował założoną koncepcję, sprawnie przeskakując między różnymi planami oraz doprowadzając do naładowanego emocjami ostatecznego spotkania Thomasa, Maszy i Erika, choć na pierwszy rzut oka nie zauważamy związku między tymi osobami.

Mamy 2013 rok. Główny bohater "Wykolejonego", Thomas "Ravn" Ravnsholdt, jest duńskim policjantem, który został "wyrzucony za burtę" – przebywa na przymusowym zwolnieniu z powodu załamania nerwowego, a cel jego egzystencji stanowi upijanie się do nieprzytomności, leczenie kaca i ponowny "reset". Pije, bo chce zapomnieć o tragedii, jaka go spotkała, a za którą czuje się odpowiedzialny, ale alkohol nie pozwala uwolnić się od powracających wspomnień zamordowanej ukochanej, której nie zdążył przyjść z pomocą. Cierpienie mężczyzny potęguje fakt, że zabójca jego dziewczyny nie został ujęty, ponieważ z braku świadków zaprzestano dalszych poszukiwań. Kruk (tak tłumaczy się przydomek bohatera - Ravn), nie umiejąc się pozbierać po traumatycznym wydarzeniu, mieszka wraz ze swoim starzejącym się, cierpiącym na problemy żołądkowe psem na rozpadającej się łodzi, która idealnie koresponduje z jego wewnętrznym stanem. Bohater nie zamierza nic zmieniać w swoim toczącym się od baru do baru życiu, dopóki przyjaciel nie namawia go, aby pomógł zrozpaczonej matce odnaleźć zaginioną kilka lat temu córkę. Długo kazał się prosić, ale gdy już jako prywatny detektyw wraca do gry, to robi wszystko, aby rozwiązać piekielnie skomplikowaną sprawę i bez względu na ryzyko, kierując się swoim instynktem myśliwego, podąża śladami Maszy, które prowadzą do przerażającego, pełnego przemocy, prostytucji, narkotyków oraz mrocznych tajemnic świata, gdzie bezkarnie grasuje szalony seryjny morderca.

Opowieść Maszy rozpoczyna się w 2010 roku w Kopenhadze, ale wkrótce, na nieszczęście bohaterki, przenosi się do zimniejszej i okrutniejszej Szwecji. Masza wybrała profesję dziewczyny do towarzystwa, aby wieść egzystencję na przyzwoitym poziomie i ubierać się w drogie, markowe ciuchy. Młodej Litwince żyje się całkiem dobrze, aż jej chłopak, w którym jest ślepo zakochana, decyduje się sprzedać ją handlarzom ludźmi w celu uregulowania swojego olbrzymiego karcianego długu. Wskutek jego potwornego zachowania dziewczyna zostaje prostytutką-niewolnicą bezdusznego gangstera, wędrując po należących do niego burdelach (oficjalnie uchodzących za kluby ze striptizem), brudnych ulicach, by w końcu trafić na obrzeża Sztokholmu – prawdziwego piekła na ziemi, gdzie ból, poniżenie i upodlenie osiągają swoje apogeum. Wraz z innymi zapomnianymi przez świat kobietami utwierdza się w przekonaniu, że ludzkie życie nic nie znaczy, a jej nadzieja na lepsze jutro, której do tej pory tak kurczowo się trzymała, powoli gaśnie. W ciemnej, klaustrofobicznej przestrzeni podczas przerw między kolejnymi "bykami" (tak nazywani są klienci) pisze pamiętnik, który stanowi dla niej swoisty sposób na przetrwanie, a także świadectwo wszechogarniającego zła. Na kartach pamiętnika bohaterka parokrotnie zaznacza: "Nazywam się Masza. Jestem nikim".

Trzecim narratorem książki jest 10-letni Erik, którego poznajemy w 1980 roku. Kiedy po raz pierwszy stykamy się z jego historią, odnosimy wrażenie, że pod względem klimatu nie pasuje ona do reszty ostrego i smutnego kryminału, ale szybko zostajemy wyprowadzeni z błędu, gdyż obyczajowa opowiastka nieuchronnie nabiera tragicznych, mrożących krew w żyłach rysów. Szkoda, że rozdziałów o Eriku jest tak niewiele, ale towarzyszące im doskonale budowane napięcie z pewnością doprowadza do największego wzrostu adrenaliny u czytelnika.

"Wykolejony" dowodzi, że Michael Katz Krefeld świetnie orientuje się w temacie, ponieważ jego dzieło ma wszystko to, co dobra powieść kryminalna mieć powinna. Możemy więc liczyć na niesamowicie ciekawą intrygę, w której wszystkie wątki wyjaśniają się bardzo stopniowo, coraz mocniej łącząc się ze sobą. Nie brakuje również dynamicznej fabuły (rozkręcającej się jednak na dobre dopiero w 1/3 książki) obfitującej w zaskakujące zwroty akcji, sytuacje, które wydają się być bez wyjścia, wyścig z czasem, imponującą dawkę przemocy oraz wspaniale odmalowane portrety psychologiczne postaci. Bohaterowie są niezwykle namacalni, a ich myśli i rozmaicie zabarwione pod względem etycznym działania wywołują w nas potężne poruszenie oraz szeroką gamę uczuć, które z czasem przybierają na sile, gdy zanurzamy się w lekturze.

Mimo iż kryminał Krefelda jest napisany łatwym, a przy tym obrazowym językiem, to ze względu na swoją poważną tematykę (handel ludźmi, nielegalna imigracja, prostytucja, problem uzależnienia) i niekiedy osiągającą kolosalne rozmiary brutalność z pewnością nie stanowi lekkiej pozycji. To powieść dużego kalibru, która momentami może być dla niektórych osób zbyt trudna i dołująca, co nie zmienia jednak faktu, że pochłania się ją błyskawicznie, w znacznym stopniu za sprawą emocjonujących dialogów, które swoją objętością zdecydowanie górują w tekście nad opisami.

Warto sięgnąć po "Wykolejonego" i ruszyć na pasjonującą wycieczkę po mrocznym wymiarze Skandynawii, która da Wam wiele do myślenia i pobudzi Waszą wyobraźnię, prezentując szalenie interesujące, a jednocześnie często dosyć drastyczne, zatrważające obrazy.

Ocena: 4/5

Artykuł został opublikowany w portalu http://hatak.pl/ (http://hatak.pl/artykuly/sledztwo-z-piekla-rodem). 

piątek, 30 maja 2014

Nadchodzi Elizabeth Olsen

Gdy zaczynała, była znana jako młodsza siostra bliźniaczek Mary-Kate i Ashley Olsen, ale ambicją i wytrwałą pracą zaczyna przewyższać swoje siostry, budując ciekawszą i tak naprawdę zupełnie inną karierę.

Elizabeth Olsen/Fot. Gage Skidmore
 (Creative Commons 3.0)
Młodsza siostra Mary-Kate i Ashley dzięki znanemu nazwisku miała ułatwiony start w show-biznesie i już jako czteroletnia dziewczynka grała epizodyczne role u boku słynnych bliźniaczek Olsen w serii dziecięcych filmów komediowych, ale prawdziwą przygodę z aktorstwem odłożyła do chwili, aż uzyska odpowiednie wykształcenie i będzie mogła potwierdzić swój talent. Jak się później okazało, Elizabeth jest nie tylko ambitną, ale i bardzo zdolną młodą osobą.

Elizabeth Olsen ma wszechstronne zainteresowania: siatkówka, literatura, śpiew, taniec, teatr i – oczywiście – kino. Literatura odgrywa w jej życiu istotną rolę. Amerykanka stworzyła bowiem specjalną listę książek, które pragnie przeczytać przed śmiercią, i w wolnym czasie ją realizuje. Nie są to lekkie i przyjemne pozycje, ale wymagające pracy intelektualnej, ponieważ nie kręci ją lektura w celach rozrywkowych. Poza tym ma słabość do jedzenia, a więc dbanie o sylwetkę i odmawianie sobie smakołyków stanowi dla niej prawdziwe utrapienie. Jej ulubioną potrawą jest przyrządzany na różne sposoby makaron, który – jak wiadomo – nie zalicza się do niskokalorycznych rzeczy…

Olsen przyszła na świat 16 lutego 1989 roku w Sherman Oaks w Kalifornii jako córka bankiera (Davida) i tancerki baletowej (Jarnie). Za sprawą sióstr od najmłodszych lat była zafascynowana aktorstwem. Czterolatka, wcielając się w Lizzie (to imię przemieniło się potem w jej pseudonim), z dziecięcym entuzjazmem przyjmowała atmosferę panującą na planie "You're Invited to Mary-Kate & Ashley's Sleepover Party" (1995), a także wcześniejszego, pierwszego filmu ze swoim udziałem – "Jak uratowano Dziki Zachód" (1994). Kręcenie zdjęć sprawiało jej wiele przyjemności i stanowiło niezwykłą zabawę. Jako dziecko Elizabeth występowała również w teatrze oraz brała lekcje baletu i śpiewu. Ponadto pasjonowała się siatkówką, oddając się temu sportowi szczególnie w liceum. Największą miłością zapałała jednak do teatru, porzucając dla niego na 16 lat kino. Ukończyła nowojorski uniwersytet Tisch (Tish School of the Arts), a także została członkinią Atlantic Theater Company. Po zdobyciu wykształcenia była gotowa na to, aby na poważnie zająć się aktorstwem, które od zawsze było jej powołaniem. Świadoma, że niełatwo będzie wyjść z cienia sióstr i być kimś więcej niż młodszą siostrą bliźniaczek Olsen, rozpoczęła przygodę na dużym ekranie. Udowodniła, że ma talent, i szybko została okrzyknięta wschodzącą gwiazdą Hollywood. Jak sama przyznaje, nigdy nie dostała żadnego angażu z powodu sióstr. Wszystko zawdzięcza sobie i ciężkiej pracy.

Stawiając pierwsze samodzielne kroki na zawodowej ścieżce, była pełna obaw. Praca przed kamerą stresowała ją bardziej niż gra w teatrze (trudno też było się z nim pożegnać), w zakresie której posiadała znacznie większe doświadczenie. Marzyła o tym, aby w przyszłości wystąpić w filmie, który porwie publiczność. Nie musiała długo czekać, ponieważ już druga produkcja (pierwsza to horror "Cichy Dom" z 2011 roku) z jej udziałem, "Martha Marcy May Marlene" (2011) Seana Durkina, zyskała grono wielbicieli i szeroko otworzyła jej drzwi do dalszej kariery. Za główną rolę w dramacie opowiadającym o dziewczynie, która po ucieczce z sekty zmaga się z bolesnymi wspomnieniami, otrzymała wiele nagród i nominacji. Wspaniała, wymagająca kreacja niemogącej uwolnić się od przeszłości postaci przyniosła jej umiarkowaną popularność i uznanie w branży. Od tej chwili zaczęły się pojawiać ciekawsze propozycje, a Olsen można było zobaczyć na dużym ekranie zwykle kilka razy w roku. Jej kariera zaczęła się rozwijać w zawrotnym tempie. Trzy lata temu wzięła udział w swojej trzeciej produkcji (i zarazem trzeciej w tym samym roku) – komedii "Pokój, miłość i nieporozumienia" Bruce’a Beresforda, a rok później w "Sztukach wyzwolonych", ponownie sprawdzając się w komediowej odsłonie o miłosnym zabarwieniu, tworząc duet z Joshem Radnorem (będącym jednocześnie reżyserem tego obrazu).

Po lekkich i zabawnych filmach przyszedł czas na powrót do korzeni – obrazy trudniejsze, mroczne i pełne napięcia. Wystąpiła zatem w thrillerach "Red Lights" (2012) Rodrigo Cortesa oraz "Oldboy. Zemsta jest cierpliwa" (2013) Spike’a Lee. W "Oldboyu" aktorka zagrała odważną scenę łóżkową z dużo starszym od siebie Joshem Brolinem. Zarówno rozebranie się przed kamerą, jak i erotyczne sekwencje nie wywołują u niej skrępowania. Pokazanie się w całej okazałości nie stanowiło problemu również we wcześniejszym dramacie – "Martha Marcy May Marlene". W jednym z wywiadów Olsen wyznaje, że rozbiera się wówczas, gdy eksponowanie nagości na ekranie naprawdę ma sens i, choć może wydawać się to dziwne, w takich sytuacjach czuje się silniejsza jako kobieta. Po przygodzie z "Oldboyem" 25-letnia aktorka znowu zwróciła się w stronę dramatu, od którego wraz z filmem "Martha Marcy May Marlene" rozkręciła się jej kariera. Pojawiła się w "Na śmierć i życie" Johna Krokidasa, "In Secret" Charliego Strattona i "Very Good Girls" Naomi Foner. Widać, iż w tym gatunku czuje się jak przysłowiowa ryba w wodzie oraz uwielbia postacie z problemami, o skomplikowanej psychice, dowodząc tym samym, że ani w życiu prywatnym, ani zawodowym nie boi się wyzwań, a pokonywanie wszelkich trudności sprawia jej satysfakcję. Artystka zabłysnęła zwłaszcza w ostatnim z wymienionych obrazów, "Very Good Girls", gdzie oglądamy ją jako dziewczynę, która wraz z przyjaciółką (partnerująca jej Dakota Fanning) zawiera pakt, że po skończeniu liceum stracą dziewictwo. Zażyłość nastolatek zostaje wystawiona na próbę, gdy zakochują się w tym samym chłopaku.

Olsen do pracy na planie podchodzi z wielkim profesjonalizmem i dojrzałością. Zadania, które zostają jej powierzone, traktuje niezwykle serio i z pokorą, zdając sobie sprawę, że aktor jest tylko narzędziem. Jest otwarta na wszelkie sugestie i chętnie uczy się od lepszych od siebie. Jest obiecującą artystką i radzi sobie w filmach różnego rodzaju (z większym lub mniejszym powodzeniem), zarówno ambitniejszych, jak i czysto rozrywkowych, dzięki którym zyskuje coraz większą popularność. 2014 rok to pierwsze role w największych superprodukcjach. Olsen dołączyła do rodziny Marvela, gdzie widzowie widzieli ją w roli Wandy Maximoff w scenie po napisach "Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz" w reżyserii braci Russo, oraz wystąpiła w "Godzilli" Garetha Edwardsa, a gdy już pojawia się na ekranie, to prezentuje świetny warsztat. Widz żałuje, że tak szybko rozstaje się z jej postacią. Najnowszy obraz z jej udziałem możemy oglądać w kinach już od piątku i ocenić, jak wypadło jej spotkanie z Królem Potworów. Za to w 2015 roku będzie miała swoją premierę kolejna ekranizacja komiksu, "Avengers: Age of Ultron", w której również nie zabraknie zdolnej Amerykanki. Wcieli się w obdarzoną cudownymi mocami Scarlet Witch. Zakochała się w tej bohaterce i scenariuszu, podobnie zresztą jak w przypadku "Marthy…". Zachwyca się Scarlet i klimatem całego filmu. Zdradza, że dorastała na "Gwiezdnych wojnach" i "Władcy Pierścieni", dlatego też pociągają ją dzieła, w których akcja dzieje się w innych światach. Ponadto spełni się jej marzenie i wreszcie będzie mogła spotkać się na planie z Robertem Downeyem Jr., którego talent i połączoną z humorem błyskotliwość bardzo ceni.

Żeński wzorzec stanowi dla niej Michelle Pfeiffer, którą podziwia za to, że jest nie tylko seksowna, ale i inteligentna. Elizabeth Olsen chce być taka jak ona – i trzeba przyznać, że ma na to spore szanse, gdyż urody, inteligencji, pogody ducha, energii, odwagi, zaradności, a przede wszystkim ambicji nie można jej odmówić. Życiowa, a być może nawet oscarowa rola znajduje się jeszcze przed nią. Mimo iż nie posiada na razie spektakularnych osiągnięć artystycznych, to jest na dobrej ku temu drodze. Całkiem prawdopodobne, że w przyszłości jej gwiazda zaświeci mocniej, gdyż wiara w marzenia połączona z solidną pracą czyni cuda.

Wybrana filmografia:
"Martha Marcy May Marlene" (2011)

"Red Lights" (2012)

"Oldboy. Zemsta jest cierpliwa" (2013)

"Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz" (2014)

"Godzilla" (2014)

"Avengers: Age of Ultron" (2014)

Artykuł został opublikowany w portalu http://hatak.pl/ (http://hatak.pl/artykuly/nadchodzi-elizabeth-olsen).